Recenzja filmu

Miłość, seks & pandemia (2021)
Patryk Vega
Sebastian Dela
Anna Mucha

Między porno a kruchtą

Kawa na ławę – "Miłość, seks & pandemia" to najgorszy, najbardziej żenujący film w karierze Vegi, który ma przecież na koncie takie dzieło jak "Ciacho". 
Między porno a kruchtą
Kino Patryka Vegi nigdy nie dostarczało artystycznych doznań szczególnie wysokiej jakości. Miało w sobie jednak pewną przaśną energię, społeczny słuch i lotne dialogi. Wywoływało niesmak, ale przynajmniej nie przynudzało. Do czasu. Gdzieś tak od "Pętli" (2020) filmy Vegi się coraz bardziej pretensjonalne i zwyczajnie nudne. Zjazd po równi pochyłej pokrywa się z filmowym nawróceniem reżysera: kilka jego ostatnich dzieł na siłę i nieudolnie wtłacza bowiem w vegowskie klimaty religijne metafory i biblijne przypowieści. Zabiegi te zmasakrowały ostatniego "Pitbulla" (2021), gdzie Andrzej Grabowski w roli Gebelsa zmienia się niemalże w biblijnego Jahwe z "Księgi Wyjścia". Podobne religijne tropy widać w najnowszym filmie Vegi "Miłość, seks & pandemia".


Kawa na ławę – "Miłość, seks & pandemia" to najgorszy, najbardziej żenujący film w karierze Vegi, który ma przecież na koncie takie dzieło jak "Ciacho". Jest tu autorski moralitet, opowieść o braku intymności we współczesnym wielkim mieście, obraz cywilizacji, która utraciła moralny azymut, gdzie łatwy, przygodny seks uniemożliwia tworzenie stałych, głębokich, nadających sens życiu relacji. W telegraficzny skrócie – wychodzi z tego połączenie topornego soft-porno i nachalnej katechezy, zużytych fabularnych klisz i toksycznych stereotypów – głównie na temat kobiet, choć dostaje się też osobom o arabskich korzeniach. 

Przyznać trzeba, że filmy Vegi zawsze były przepełnione wulgarnym, pełnym pogardy i nienawiści do kobiet językiem. Jednocześnie jednak, na poziomie rozwiązań fabularnych, kobiece bohaterki dostawały szansę na upodmiotowienie. W takich tytułach jak "Botoks" Vega eksplorował nawet scenariusze Tarantinowskiego kina kobiecej zemsty. W "Miłości, seksie & pandemii" zostaje tylko wszechobecna mizoginia. 

W centrum narracji znajdują się trzy kobiety z Warszawy: prokuratorka Olga, dziennikarka brukowca Kaja oraz modna fotografka Nora. I każda z tych postaci zostaje przemielona w młynie mizoginicznych stereotypów. Dziennikarka na przykład niszczy życie trenerowi uwodzenia, fabrykując przeciw niemu kolejne oskarżenia – łącznie z zarzutem o gwałt, a wszystko to dla kilku minut sławy. Prokuratorka przedstawiona jest natomiast jako zaangażowana feministka, która nieustannie mówi o #MeToo i o szacunku do kobiet. Zapomina jednak o tym wszystkim, gdy poznaje przystojnego arabskiego poetę, Bahę, jeżdżącego w Polsce Uberem. Rzuca dla niego partnera, z którym ma dziecko, i wchodzi w toksyczną relację, w której traktowana jest gorzej niż służąca. Bliskowschodni kochanek nieustannie upokarza Olgę i znęca się nad nią fizycznie – seks jest jednak tak dobry, że kobieta nie potrafi wyjść z niezdrowego związku. 


Cały ten wątek wygląda jak ekranizacja pasty z jakiegoś głęboko toksycznego, skrajnie prawicowego, incelskiego zakątka internetu. Nie wiadomo, czy film bardziej chce przy jego pomocy wzbudzić niechęć do Arabów – postać Bahy to wyłącznie skondensowany koncentrat stereotypów o mieszkańcach Bliskiego Wschodu – czy "ukarać" feministyczną bohaterkę. Zresztą nie tylko w wątku Olgi "Miłość, seks & pandemię" przepełnia przekonanie, że bohaterki domagające się niezależności, szacunku do siebie, równości z mężczyznami, tak naprawdę skrycie marzą o silnej męskiej ręce i upokarzającym, seksualnym podporządkowaniu.

Jest też jeden męski bohater, Bartek. Wychowany w surowej rodzinie Świadków Jehowy, zostaje wyrzucony z domu po nocy spędzonej na izbie wytrzeźwień. Pozbawiony środków do życia zostaje męskim striptizerem i zostaje gwiazdą w tej branży. W niedługim czasie zaczyna zarabiać duże pieniądze, sypiając ze swoimi klientkami. Chłopak przechodzi jednak moralną przemianę. Wiąże się – jak przynajmniej wierzy – z "uczciwą dziewczyną", a zarobione na pracy seksualnej pieniądze zaczyna przekazywać prowadzonemu przez polską zakonnicę sierocińcowi w Afryce. Wątek ten staje się okazją do nachalnej reklamy pewnego internetowego kantoru, od dawna obecnego w filmach Vegi.


Wszystko to jest w dodatku fatalnie napisane, wątki się ze sobą nie kleją, zwroty akcji rażą topornością, a zachowanie bohaterów jest całkowicie niezrozumiałe. Wykonawcy są często zwyczajnie źle obsadzeni i nie radzą sobie ze swoimi rolami. Także motyw religijny i próba wciśnięcia tych historii w ewangeliczną przypowieść o siewcy nie pomaga nowej produkcji Vegi. Chrześcijaństwo tego filmu jest mroczne, ponure i okrutne: pandemia jawi się w nim jako boża plaga, zesłana na pogrążone w grzechu miasto, wzywająca jego mieszkańców do nawrócenia. Ziarno słowa bożego pada jednak w większości na skalisty grunt, nawrócenie bohaterów okazuje się płytkie, większość z nich wraca na drogę grzechu i upadku. Tylko jedna postać otrzyma drugą szansę. 

Mimo widocznych intencji Vegi, powodzi jego vegizmów – grubo ciosanego humoru, tanich sensacji, nachalnego product placement, religijnych metafor i katechetycznych lekcji nie da się potraktować poważnie. Na końcu pozostaje głównie refleksja, że jakiekolwiek jest to "Ciacho", przynajmniej nie było w nim tych wszystkich pretensji, którymi reżyser zamęcza nas w swoich ostatnich produkcjach. 
1 10
Moja ocena:
2
Filmoznawca, politolog, eseista. Pisze o filmie, sztukach wizualnych, literaturze, komentuje polityczną bieżączkę. Członek zespołu Krytyki Politycznej. Współautor i redaktor wielu książek filmowych,... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones